Rano po złożeniu namiotu i sporządzeniu ciepłej zupy przy pomocy wody zagotowanej na Kettlu okazało się, że pogoda znów zapowiada się zachęcająco. Był piękny wschód słońca i bezchmurne niebo.
Ponieważ pierwszego dnia ciągnąłem przyczepkę praktycznie sam przez cały dzień zgodziliśmy się, że moja kobieta zapnie ją do swojego roweru i odda mi kiedy się zmęczy. Rozebrałem więc zapięcie i przełożyłem przyczepkę do jej roweru.
Kiedy już wszystko było spakowane zauważyłem, że złapaliśmy gumę w jednym z kół w przyczepce. Szybka akcja i ruszyliśmy w dalszą drogę jeszcze zatrzymując się na chwilę w supermarkecie na drobne zakupy i poranną toaletę.
Dalsza trasa przebiegała przez coraz ciekawsze i bardziej odludne tereny. Znowu zaczął jednak padać deszcz ale humory nam dopisywały.
Po południu trasa stawała się stopniowo coraz mniej interesująca. Zaczęliśmy wjeżdżać w zachodnią część Szkocji, gdzie sporo jest szarych, małych powojennych miasteczek, często zaśmieconych do granic wyobraźni. Najbrzydszym okazało się Kilwinning. Mnie to się kojarzyło z blokiem komunistycznym. Z jednej strony ohydne, ale jednocześnie w dziwny sposób interesujące.
W reszcie dojechaliśmy na wybrzeże, a konkretnie do Saltcoats, skąd już wzdłuż wybrzeża jechaliśmy dosyć długo do Ardrossan. Było w okolicach godziny 15, znowu zaświeciło słońce więc nam się nie spieszyło.
Już z daleka zobaczyliśmy ośnieżone szczyty gór na wyspie Arran (wtedy tego jeszcze nie byliśmy do końca pewni). Widok wyjątkowo imponujący. Najwyższy szczyt Goatfell (wietrzne wzgórze) ma 2866 stóp, czyli ponad 873 metry.
Pojechaliśmy prosto na prom, żeby mieć pewność, że jeszcze tego samego dnia dojedziemy na Arran.
Prom wpłynął, a właściwie wleciał do portu „na ręcznym”. Wyglądało to mniej więcej tak jakby za sterami siedział Krzysiek Hołowczyc. Byliśmy niemal pewni, że ten ogromny (w porównaniu do naszych rowerów) statek sunący z tak dużą prędkością rozbije się o nabrzeże.
Ustawiliśmy się w specjalnej kolejce dla rowerzystów. Szybko okazało się, że o tej porze rowerzyści już tylko wracali z Wyspy na ląd. Byliśmy więc jedynymi zroweryzowanymi turystami na okręcie 🙂 .
W trakcie rejsu wyszliśmy na pokład gdzie poznaliśmy jednego z mieszkańców Arran. Okazało się, że niedawno odwiedzał Polskę i bardzo mu się podobało, z tym że bardzo tłoczno było. Szkocja jest w końcu o wiele mniej zaludniona. Poza tym uświadomił nas, że na Wyspie jest sporo naszych sympatycznych i pracowitych rodaków.
Niedługo przed zmrokiem dopłynęliśmy do Brodick skąd udaliśmy się na pobliski kemping. Trochę czasu zajęło nam znalezienie drogi w to odludne miejsce, bo ze zmęczenia mieliśmy już spore problemy z czytaniem mapy. Ale udało się i po raz drugi w czasie naszej wyprawy rozbijaliśmy się po ciemku.