Archiwum dla Arran

WA08: dzień drugi – niedziela

Posted in mój rower with tags , , , , , , , on Wtorek, 22 kwietnia 2008 by Edinburgh

Rano po złożeniu namiotu i sporządzeniu ciepłej zupy przy pomocy wody zagotowanej na Kettlu okazało się, że pogoda znów zapowiada się zachęcająco. Był piękny wschód słońca i bezchmurne niebo.

Ponieważ pierwszego dnia ciągnąłem przyczepkę praktycznie sam przez cały dzień zgodziliśmy się, że moja kobieta zapnie ją do swojego roweru i odda mi kiedy się zmęczy. Rozebrałem więc zapięcie i przełożyłem przyczepkę do jej roweru.

Kiedy już wszystko było spakowane zauważyłem, że złapaliśmy gumę w jednym z kół w przyczepce. Szybka akcja i ruszyliśmy w dalszą drogę jeszcze zatrzymując się na chwilę w supermarkecie na drobne zakupy i poranną toaletę.

Dalsza trasa przebiegała przez coraz ciekawsze i bardziej odludne tereny. Znowu zaczął jednak padać deszcz ale humory nam dopisywały.

Po południu trasa stawała się stopniowo coraz mniej interesująca. Zaczęliśmy wjeżdżać w zachodnią część Szkocji, gdzie sporo jest szarych, małych powojennych miasteczek, często zaśmieconych do granic wyobraźni. Najbrzydszym okazało się Kilwinning. Mnie to się kojarzyło z blokiem komunistycznym. Z jednej strony ohydne, ale jednocześnie w dziwny sposób interesujące.

W reszcie dojechaliśmy na wybrzeże, a konkretnie do Saltcoats, skąd już wzdłuż wybrzeża jechaliśmy dosyć długo do Ardrossan. Było w okolicach godziny 15, znowu zaświeciło słońce więc nam się nie spieszyło.

Już z daleka zobaczyliśmy ośnieżone szczyty gór na wyspie Arran (wtedy tego jeszcze nie byliśmy do końca pewni). Widok wyjątkowo imponujący. Najwyższy szczyt Goatfell (wietrzne wzgórze) ma 2866 stóp, czyli ponad 873 metry.

Pojechaliśmy prosto na prom, żeby mieć pewność, że jeszcze tego samego dnia dojedziemy na Arran.

Prom wpłynął, a właściwie wleciał do portu „na ręcznym”. Wyglądało to mniej więcej tak jakby za sterami siedział Krzysiek Hołowczyc. Byliśmy niemal pewni, że ten ogromny (w porównaniu do naszych rowerów) statek sunący z tak dużą prędkością rozbije się o nabrzeże.

Ustawiliśmy się w specjalnej kolejce dla rowerzystów. Szybko okazało się, że o tej porze rowerzyści już tylko wracali z Wyspy na ląd. Byliśmy więc jedynymi zroweryzowanymi turystami na okręcie 🙂 .

W trakcie rejsu wyszliśmy na pokład gdzie poznaliśmy jednego z mieszkańców Arran. Okazało się, że niedawno odwiedzał Polskę i bardzo mu się podobało, z tym że bardzo tłoczno było. Szkocja jest w końcu o wiele mniej zaludniona. Poza tym uświadomił nas, że na Wyspie jest sporo naszych sympatycznych i pracowitych rodaków.

Niedługo przed zmrokiem dopłynęliśmy do Brodick skąd udaliśmy się na pobliski kemping. Trochę czasu zajęło nam znalezienie drogi w to odludne miejsce, bo ze zmęczenia mieliśmy już spore problemy z czytaniem mapy. Ale udało się i po raz drugi w czasie naszej wyprawy rozbijaliśmy się po ciemku.

WA08: dzień pierwszy – sobota

Posted in wypady with tags , , , , , , , , , , , on Wtorek, 22 kwietnia 2008 by Edinburgh

Chciałem pisać na bieżąco o naszej wyprawie a wyszło jak zawsze 🙂 . Ale zawsze lepiej późno niż wcale. Zatem pojechaliśmy, wróciliśmy i jesteśmy zadowoleni bo było naprawdę niezwykle. Spróbuję w miarę chronologicznie opisać po krótce jak faktycznie przebiegała nasza podróż.

Wyjazd pociągiem z Edynburga do Falkirk. Mieliśmy mały problem ze sprawnym wyjściem z wagonu, bo przyczepka okazała się wyjątkowo ciężka i trudna do manewrowania na tak małej przestrzeni.

Z Falkirk już rowerami udaliśmy się w kierunku Glasgow gdzie planowaliśmy nasz pierwszy biwak. Ale w drodze zmieniliśmy zdanie bo pogoda wyjątkowo dopisała. Zdecydowaliśmy zrobić kilkadziesiąt mil więcej niż wcześniej zaplanowaliśmy i przenocować po zachodniej zamiast po wschodniej stronie Glasgow.

Prawie nam się to udało, ale w Glasgow zgubiliśmy drogę i przez to straciliśmy około dwóch godzin. Nie udało nam się więc dojechać na kemping i namiot rozbijaliśmy już po zmierzchu gdzieś na obrzeżach Johnstone, na zachód od Glasgow. Moja kobieta nie dawała rady już dalej jechać, więc innego wyjścia nie było.

Ulokowaliśmy namiot w jakichś zaroślach modląc się, żeby nikt nas tam nie znalazł. To się nie do końca udało, bo okazało się, że w późnych godzinach wieczornych zapuścił się w te okolice jakiś jegomość w wieku tak na oko 14 z całkowicie pijaną dziewczyną w podobnym wieku. Na szczęście bardziej byli zainteresowani sobą niż nami.

Po rozbiciu obozu przyjrzałem się dokładnie przyczepce, a dokładnie samemu zaczepowi. Okazało się, że mocowanie do roweru jest tak wygięte, że ściągnięcie dyszla z roweru jest możliwe tylko po rozebraniu zaczepu na części pierwsze. Postanowiłem sobie to zajęcie zostawić na rano.

Przed pójściem spać po raz pierwszy odpaliliśmy nasz Kettle i to była jedna z niewielu przyjemnych rzeczy tego wieczoru. Bo zanim jeszcze skończyliśmy rozkładać namiot zaczął padać deszcz.